Moja przygoda z nauką w Liceum Ogólnokształcącym w Ciechanowcu przypadła na lata 1963-67. Klasa liczyła 36 uczniów – po połowie dziewcząt i chłopców. Wychowawczynią naszą była matematyk pani prof. Elżbieta Ambrosiewicz. Od niej więc zacznę swój alfabet wspomnień.
Prof. Elżbieta Ambrosiewicz przybyła do Ciechanowca w drugiej połowie lat 50-tych wraz z mężem Janem, też matematykiem. Uczniowie więc często określali ją mianem „Janowa”(taka tu tradycja, że żona Jana to Janowa, Stefana – Stefanowa, a Michała – Michałowa). Prof. Ambrosiewicz nosiła w sobie warszawskie korzenie. I to się odczuwało w wielu sytuacjach. Miała należny dystans do uczniów i specyficzne poczucie humoru. Stanowiła osobowość matematyczną nie tylko z wyboru, ale też z charakteru. Na gruncie humanistycznym czuła się chyba dość niepewnie. Ale kompensowała to sobie głęboką wiarą i religijnością. Ubierała się skromnie lecz gustownie. W czasach siermiężnego socjalizmu
i wiecznych braków wszystkiego, jej sposób bycia i noszenia się zasługiwał na uznanie. Nie używała szminek, pudrów, lakierów i innych utensyliów wspomagających kobiecą urodę.
Mój stosunek do pani prof. Ambrosiewicz nacechowany był ambiwalencją. Z jednej strony lubiłem wychowawczynię za aurę, jaką wokół siebie wytwarzała, budując ją na kontrastowych sygnałach: skromności i wyniosłości, przymilności i ironii, ciepła i dystansu, sympatii i obojętności. Z drugiej strony każde moje spotkanie z panią profesor przejmowało mnie bojaźnią. Bojaźń ta wynikała zaś z faktu, iż miałem słabą głowę do liczenia i przed każdą lekcją matematyki przeżywałem prawdziwą gehennę. Do dzisiaj jeszcze śnią mi się algebraiczno-geometryczne koszmary. Szczęściem należałem raczej do pupilów pani profesor, więc w miarę gładko udało mi się pokonać szkolne rafy matematycznych zawiłości. Nie obyło się bez wpadek. Pewnego razu wylegiwałem się jeszcze w łóżku, mimo, że lekcja matematyki już się rozpoczęła (mieszkałem vis a vis szkoły), a tu nagle otwierają się drzwi, wchodzi mój ławkowy koleżka Andrzej Jaszczołt zwany Bilem (świeć Panie nad jego duszą) i z punktu oświadcza:
* Janowa kazała zawołać cię na lekcje.
* A co było zadane? – pytam.
* Mam ze sobą pracę domową.
* Pisz w moim zeszycie, a ja się ubieram.
Po kilkunastu minutach stoję przed obliczem pani profesor.
* Jaka była treść zadania? Uff…
* Dwaj marynarze włazili na maszt – powiadam.
* Nie, dziecko, płynęli do brzegu.
No, cóż pała murowana. Ale czyż to moja wina, że nie urodziłem się Einsteinem czy innym Łobaczewskim? Wówczas nie musiałbym drżeć przed matematyczką, a na lekcje matematyki czekałbym z radosnym uśmiechem.
Uczniowie na ogół jeśli lubili przedmiot lubili też nauczyciela. U mnie było inaczej. Po skończonej maturze położyłem na podłodze zbiór zadań z matematyki i przebiegłem po nim kilkanaście razy dając wyraz swojej głębokiej dezaprobaty dla tego przedmiotu. Nie cierpiałem matematyki, z szacunkiem zaś i wdzięcznością wspominam Panią Profesor Elżbietę Ambrosiewicz.
A bolała go głównie socjalistyczna rzeczywistość. Na każdym więc miejscu i o każdej porze dawał temu wyraz. Czy to dowcipem politycznym, czy to bieżącym komentarzem. A że był (i jest!) katolikiem szczerym i praktykującym, toteż w każdą niedzielę widziałem postać prof. Ambrosiewicza górującą nad innymi, stojącą mocno pośrodku kościoła. Czasami obok ustawiał się rusycysta Zygmunt Proniewicz.
w stodole. Potem dorobił się „skody”. I Uwaga! Uwaga! Tym „wozem” odwiózł mnie – po moim ślubie w Kościele św. Rocha w Białymstoku do domu weselnego w Klubie „Co nie co” Akademii Medycznej. Na wesele jednak nie dał się namówić.W Białymstoku spotykam czasami Państwo Ambrosiewicz. Ale o ich losach białostockich pisać nie będę, bo to by wykraczało poza temat zadany mi przez
ks. Józefa Grzeszczuka.
Prof. Czesław Burdziuk – nauczyciel wuefista, instruktor tańca towarzyskiego. Urodzony na Białorusi, wychowany w Hajnówce związał się na stałe z Ciechanowcem. W ramach integracji Wschodu z Zachodem (województwa)? Był niewiele od nas starszy, toteż ze względu na wiek, jak i przedmiot, który prowadził traktowaliśmy go dość protekcjonalnie.
A on się chyba nie obrażał. W ogóle p. Burdziuk miał naturę pogodną i kordialne usposobienie do ludzi. Nauczał nas tańców klasycznych: tanga, walca, rumby, samby, fokstrota. Był świetnym tancerzem i gimnastykiem. Podziwiałem jego gibkość ciała i poczucie rytmu. Prowadził także zajęcia kulturystyczne, na które chętnie uczęszczałem. Dźwigaliśmy tam tony ciężarów, wylewaliśmy morze potu, a wszystko to służyć miało hasłu: siła, sprawność, piękno. Latem zaś mogliśmy zaimponować dziewczynom na plaży umięśnionym torsem i bicepsami. Z profesorem Burdziukiem przejechaliśmy kawał województwa podczas zawodów sportowych. On do końca organizował i kibicował różnym sportowym turniejom. Zginął tak tragicznie i tak przypadkowo, jadąc właśnie na turniej szachowy. Daj mu Panie wieczny odpoczynek.
Prof. Zofia Domańska – powiedzieć o niej nauczycielka języka polskiego to mało, to bardzo mało. W mojej karierze zawodowej, jako nauczyciela i dyrektora szkoły, poznałem polonistów wielu, ale żaden nie równał się z panią Domańską. Mieszkała w bibliotece. Żyła wśród książek, z książek i dla książek. Zewsząd otaczały ją lektury szkolne, pośrodku zaś dyktanda i wypracowania. Była polonistką esencjonalną, polonistką totalną. Żadna lekcja języka polskiego nie kończyła się przerwą. Uczniowie innych klas w tym czasie pałaszowali kanapki, flirtowali z dziewczętami, a my nadal recytowaliśmy strofy Mickiewicza, Staffa czy Tuwima. Przy zdawaniu książek do biblioteki szkolnej należało zdać też sprawozdanie z ich treści. Jeśli ktoś nie potrafił wyłuszczyć o czym autor pisał, książka wracała ponownie do wypożyczającego i rzecz jasna nie była zaliczona do obowiązującego limitu przeczytanych lektur. Prof. Domańska nie była zbyt lubiana przez uczniów. Powodów należy szukać w wymaganiach jakie stawiała, sposobie życia i co tu kryć, dość trudnym charakterze. Należała do nauczycieli samotników. Była singlem, mówiąc dzisiejszym językiem. Samotnikiem z losu, ale chyba i z wyboru. Uczniowie- nie wiedzieć czemu – ochrzcili ją mianem „Pyla”. Widziało się czasami na oknach biblioteki szkolnej – gdzie mieszkała – nabazgrane napisy z tym określeniem. Dziś pewnie ich autorzy rumienią się ze wstydu na samo wspomnienie. Ale wówczas? akt desperacji po nie otrzymanej promocji?- chuligański wybryk- ? głupi dowcip?
Pani Domańska była obiektem wielu głupich kawałów. Pewnego razu mocno spóźniła się na lekcję, co u niej było niezwykłą rzadkością. Po wejściu do klasy od razu zaatakowała mnie i mego koleżkę z ławki pytaniem: Anastaziuk i Jaszczołt, co wam z tego przyszło, żeście mnie zamknęli w bibliotece? Zdziwienie moje sięgnęło zenitu.
Bo wprawdzie ani ja, ani tym bardziej mój kolega Bil, do najgrzeczniejszych nie należeliśmy, ale żeby zamykać prof. Domańską w bibliotece?- Zdziwienie moje nie ustawało, gdy podczas lekcji polonistka udzielała mi głosu w dyskusji nad omawianą lekturą i zdaje się czyniła to z empatią. Na przerwie, której, jak się rzekło, praktycznie nie było, podeszliśmy do pani profesor z zamiarem wyjaśnienia pomyłki. Zostaliśmy znów zaskoczeni pytaniem: chcecie rehabilitacji? – bo to był taki chwyt detektywistyczny -wyjaśniła nam prof. Domańska. Chciała przekonać się, czy oskarżając nas, wywoła w faktycznym sprawcy wyrzut sumienia, moralną skruchę, ergo przyznanie się do winy. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Być może sprawca zamknięcia p. Domańskiej w bibliotece pochodził z innej klasy. Ten przykład pokazuje, jak skomplikowaną drogą biegły myśli pani profesor i jak dalece nie były one naszymi myślami.
Uczęszczałem na kółko polonistyczne. Ćwiczyliśmy tam m.in. tekst jakiejś sztuki teatralnej, bodajże Fredry, szykując jej wystawienie. Utkwił mi w pamięci szczególnie jeden epizod, kiedy dzisiejszy Ksiądz Dobrodziej, a nasz wspaniały kolega Józio Grzeszczuk wygłaszał kwestię zwieńczoną słowami: „walnieśmy się spili”. W jego interpretacji było to mistrzostwo aktorskie i komediowe. Nawet na ogół kostyczna i oszczędna w okazywaniu uczuć prof. Domańska włożywszy tradycyjnie dłonie pod pachy, śmiała się szczerze i serdecznie. Pani Domańska była nauczycielem perfekcyjnym. Swoją olbrzymią wiedzę
i erudycję chciała przelać do naszych dość opornych umysłów. Wtedy tego nie docenialiśmy i do końca nie rozumieliśmy. Dziś po latach winniśmy jej wdzięczność za trud pedagogiczny, za to, że kazała nam oglądać cotygodniowy teatr telewizyjny, za to, że zaszczepiła w nas szacunek do języka polskiego, do literatury polskiej i światowej, do poezji i prozy, do książek w ogóle.
z uczniami. Sprawiał wrażenie osoby dumnej, wyniosłej, pewnej siebie i dość oschłej w obejściu. Rzadko się uśmiechał. Rzadko też dawał się sprowokować na zwierzenia osobiste. W ocenach sprawiedliwy i zasadniczo nikogo nie ukrzywdził. Na kółku fizycznym był znacznie bardziej przystępny i gotowy do dyskusji z uczniami.
Zdarzyło się pewnego dnia, gdy siedziałem w klasie, podszedł do okna uczeń młodszego rocznika i najwyraźniej chciał poczęstować mnie cukierkiem. Wyciągnąłem rękę, a ten mi wówczas pokazał „gest Kozakiewicza”. Zirytowało to mnie na tyle, że wyskoczyłem przez okno, złapałem dowcipnisia za kark i trochę nim potrząsnąłem. Widział tę scenę prof. Kulczakiewicz. Kiedy po ?odwetowej? akcji wracałem do klasy, przywołał mnie skinieniem palca i rzucił krótko: małpa jesteś? – będziesz miał obniżoną ocenę ze sprawowania. Słowa dotrzymał.
Był też pewien epizod, który do tej pory nie został wyjaśniony. Otóż ja z kolegą (Adam Knyszyński – wołam Cię i szukam) zostaliśmy posądzeni przez profesora o wieczorny szturm na internat żeński przy ulicy Kościuszki. Asumpt do oskarżenia nas o ten czyn dała p. Kulczakiewiczowi nasza obecność na wieczornym nabożeństwie w kościele. Profesor spojrzał na nas i … skojarzył. Dziś po 40 latach zapewniam uroczyście i przysięgam na grób mojej babci, że nie my (wiem kto, ale nie powiem) owej pamiętnej niedzieli wdrapywaliśmy się po piorunochronie do żeńskiego internatu.
Prof. Kulczakiewicz przez długi okres jeździł samochodem marki „syrena”. Jeszcze w latach 80-tych widywałem profesora za kierownicą tej „dumy” polskiej motoryzacji. Obecnie per pedes pokonuje coraz piękniejsze uliczki Ciechanowca. Serdecznie pozdrawiam, Panie Profesorze.
Prof. Mirosław Kulesza – nauczyciel P.W. i kierownik internatu. „Pefu” – jak mówił profesor. Dusza człowiek. Dla wielu pomógł, nikomu nie zaszkodził. Jeździł z nami na zawody strzeleckie, prowadził musztrę, zajęcia sanitarne i „ogniowe”. Podkradaliśmy nieraz naboje do Kbk-esu, wykorzystując je jako amunicję w samopałach. Niebezpieczna to była zabawa, ale wówczas tak się żyło – „myśmy żyli jak na wietrze, myśmy żyli niezbyt grzecznie, myśmy żyli niebezpiecznie – ale jak!”. Profesor Kulesza zawsze uśmiechnięty, zawsze zrelaksowany, zawsze zaganiany, zawsze skory do pomocy. Jeździł motocyklem, bo wędrować pieszo nie lubił. Kiedy poznał mgr Cieciorko – swoją przyszłą żonę – to woził ją tym motocyklem. Jak się na nim zmieściła – pozostanie jej i profesora tajemnicą. Tyle mam ciepłych wspomnień o prof. Kuleszy, że chyba na tym stwierdzeniu poprzestanę. Łączę wiele dobrych słów i pozdrowień.
Prof. Stanisława Kunicka, primo voto Kotowska – nauczyciel biologii i geografii. Kiedy rozpoczynałem naukę w ciechanowieckim liceum, prof. Kunicka szykowała się do emerytury. Najlepsze lata pracy miała już za sobą. Była ciągle legendą szkoły, ale jej gwiazda powoli się wypalała. Nie potrafiła zapanować nad żywiołem rozbrykanej klasy i utrzymać ją w dyscyplinie. Niektórzy z uczniów zbyt nachalnie i w niezbyt elegancki sposób wykorzystywali jej bezradność i miękkie serce. Dochodziło czasami do sytuacji, w których o co innego pytała pani profesor, a uczeń odpowiadał co innego i mimo to otrzymywał pozytywną ocenę. Często się na nas skarżyła do dyrekcji i do wychowawczyni. Ale niewiele to pomagało. Prof. Kunicka była nauczycielem na przedwojenne czasy, kiedy sam fakt bycia nauczycielem stanowił o jego autorytecie. Myśmy zaś byli pokoleniem bardziej cynicznym i utylitarnym. Ja miałem do pani profesor bardzo ciepłe i serdeczne uczucia. Może dlatego, że wychowałem się obok szkoły, a na stancji w moim domu mieszkały uczennice i opowiadały o pani, wówczas Kotowskiej ?mi tu właściwie? (to jej ulubiony zwrot), jako o człowieku gołębiego serca, wielkiej życzliwości i ogromnej troski o uczniów. Ale też troski o szkolny ogródek, w którym rosły wszystkie warzywa i kwiaty, a który był oczkiem w głowie pani profesor. Ciepłe spojrzenie, miły uśmiech na ustach i jakże charakterystyczny kok na głowie. Taką ją zapamiętałem. I taką pamiętać będę do końca. Niechaj spoczywa w pokoju.
Prof. Zygmunt Proniewicz – nauczyciel języka rosyjskiego. Popularnie nazywany „Dziadźka’ W czasie mojej bytności w szkole p. Proniewicz był już mężczyzną w wieku dojrzałym. Wzrostu średniego, krępej budowy ciała. Krokiem chodził pewnym, mocnym, kołysząc się z lekka na boki. Zimą ubierał często długi, skórzany płaszcz. Przypominał wówczas wyglądem pracownika pewnej groźnej, acz sekretnej instytucji. Skłonny do przeziębień, dlatego podczas lekcji nieraz wygrzewał się pod piecem, owinięty w ciepły szalik. Krawata zasadniczo nie nosił. Ciemna marynarka, kolorowa koszula i pulower, to był zwykle szkolny strój prof. Proniewicza. Kiedy miał dobry nastrój opowiadał chętnie jakieś historyjki towarzyskie lub rozmawiał na tematy gospodarskie i obyczajowe. Kiedy zaś nie miał humoru, wówczas-ci panie kolego( ulubiony zwrot p. Proniewicza )- uruchamiał znany scenariusz: „pisownia i kratkoje po że, cze, sza, szcza”. I wtedy dwóje sypały się gęsto. Aby chociaż w części uchronić się przed podobnymi zdarzeniami, stosowaliśmy różne triki. I tak np. wiedzieliśmy, że nasz rusycysta ma słabość do słodyczy. Dobra więc była każda okazja (czyjeś imieniny, urodziny, święta państwowe czy kościelne). Ustawiali się uczniowie z torbami cukierków, na katedrę zaś wjeżdżał talerz pączków bądź ciastek. Profesor obficie czerpał z owych darów, a że słodycze łagodzą obyczaje, toteż byliśmy pewni, że w takich chwilach nie grożą nam kolejne „dyktowki” lub „pisownia i kratkoje…”.
Ale, że o zmarłych nisi bene (tylko dobrze), toteż powiem, że ogromną zasługą położoną dla szkoły przez prof. Proniewicza było kółko fotograficzne, które prowadził. Był szkolnym fotografem i tylko dzięki niemu możemy dziś wydobyć ze starych zdjęć twarze naszych koleżanek i kolegów. Twarze nauczycieli i widok obiektów szkolnych. Przekazał historii rzecz, która dla potomnych jest bezcenna. Utrwalił na taśmie fotograficznej naszą młodość! I gdyby nawet więcej zasług nie miał, a z pewnością je miał, to ta jedna przysługa musi budzić naszą wdzięczność i ukłon przed prof. Proniewiczem. Nie ma go już wśród żyjących. Stosunkowo wcześnie dołączył do tej części Rady Pedagogicznej, która znajduje się po drugiej stronie życia. Być może profesor fotografuje ją tam, pośród rajskich wrzosowisk… Wspomnijmy go słowami Bułata Okudżawy: Gawariat czto gresził, czto nie w sroku swieczu zatusził. Kak umieł tak i żił. A biezgresznych nie znajet priroda… Niechaj z Bogiem spoczywa.
Prof. Maria Sierosławska – nauczycielka języka łacińskiego. Przybyła do nas bodaj z Sokółki i po dość krótkim pobyciu w ciechanowieckim LO, odjechała aż do Katowic. Zapamiętałem jej niezwykłą urodę, elegancję i grację z jaką się poruszała. Uczniowie zwracali na nią szczególną uwagę, gdyż pani Sierosławska zdecydowanie wyróżniała się na tle innych nauczycieli sposobem ubierania, malowania, noszenia się i w ogóle stylem życia. Nic też dziwnego, że podczas lekcji łaciny bardziej skupialiśmy się na niuansach urody łacinistki niż na deklinacjach i koniugacjach równie pięknego języka Cycerona i Wergiliusza. W jaki sposób profesor Sierosławska zdołała każdego dnia zaaplikować sobie misterny makijaż, uczesać włosy w kok metrowej wysokości i zdążyć na poranne zajęcia lekcyjne, pozostanie jej słodką tajemnicą. Pani Sierosławska była osobą niezwykle ciepłą, miłą i sympatyczną. Ale sympatia – sympatią, a uczyć się trzeba. „Uczysz się, wkuwasz: terra, terrae, A potem: amo, amas, amat, I fero, tuli, latum, ferre… Jaka to męka! Co za dramat!” Tymczasem ze mną tak się ułożyło, że parę tygodni przed maturą w dzienniku przy moim nazwisku figurowały dwie dwóje. Cóż robić. Wybrałem się prywatnie do pani profesor. Za pierwszym podejściem falstart. W mieszkaniu zastałem także prof. Ustyniuka, więc się wycofałem. Za drugim razem poszło lepiej. Otrzymałem zapewnienie, że mogę poprawić oceny, ale muszę nauczyć się całej gramatyki i tłumaczeń. Łatwo powiedzieć. Trzy tygodnie do matury. Zacząłem negocjacje. Wreszcie padło sakramentalne pytanie: dlaczego się nie uczysz? Bo jestem zakochany – wypaliłem, idąc na całość. A w kim?- dociekała pani profesor. W kim? W Pani. Tu chwila konsternacji, lekkie trzepotanie sztucznych rzęs i … stanęło na trzech mowach Cycerona przeciw Katylinie. Łacina zaliczona. Ale kacenjamer pozostał. Toteż na studiach postanowiłem nadrobić braki zarówno w znajomości łaciny starożytnej, jak i średniowiecznej. W efekcie pracę magisterską pisałem na łacińskich źródłach. Salve Professor Sierosławska!
Profesor i Dyrektor Kazimierz Uszyński – nie o każdym śpiewają pieśni, lecz to imię opiewać będą. Ono potrafi wznieść się ponad historię legendą, chciałoby się powiedzieć słowami Broniewskiego. Kazimierz Uszyński, nauczyciel, który odważył się być wielkim. Wymyślił, zorganizował i dyrektorował przez wiele lat Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu. On zasługuje na osobną biografię. On zasługuje na pomnik. I mam głęboką nadzieję, że taki pomnik niebawem powstanie. Uczył nas w szkole podstawowej fizyki i plastyki, a w LO tylko plastyki. Kiedyś mieszkał w moim domu na stancji, gdy sam był uczniem liceum. Mieszkańcy Ciechanowca zawdzięczają mu wiele, bardzo wiele. To, że dziś Ciechanowiec jest znanym miasteczkiem na całym świecie, to zasługa Kazimierza Uszyńskiego. Człowiek instytucja! Człowiek legenda! Ale w szkole, nie wiedzieć czemu, nazywaliśmy go? Kot w butach.
Ks. Wojciech Wasak – uczył nas religii (lekcje odbywały się w sali w sali katechetycznej obok kościoła). Był wówczas mężczyzną w kwiecie wieku. Wysoki, tęgiej budowy ciała z dobrze już zaokrąglonym brzuszkiem. Twarz okrągła, sympatyczna, rozjaśniona miły uśmiechem. Nosił okulary, które dość dobrze komponowały się z jego okazałą sylwetką. Zastanawiałem się nieraz ile metrów materiału musiało pójść na uszycie sutanny księdzu katechecie. Próbowałem też zliczyć guziki przy tej sutannie – nigdy mi się to jednak nie udało. Ks. Wojciech miał duszę pozytywisty w przeciwieństwie do ks. Eugeniusza Borowskiego, który był (i chyba jest) raczej typem romantyka. Ale obaj doskonale się uzupełniali. I jeśli wolno mi zrobić dygresję, powiem, że taki tandem jak ks. Wasak i Borowski to ewenement w historii parafii ciechanowieckiej. Bo oni byli niepowtarzalni.
To w jaki sposób potrafili wokół siebie gromadzić młodzież, zasługuje na najwyższy podziw i uznanie (wiem co piszę, bo przez osiem lat byłem ministrantem). Ks. Wojciech lubił dowcipkować. Gustował zwłaszcza w kawałach politycznych i żydowskich. W okresie konfliktu izraelsko-arabskiego w latach 60-tych, często lekcje religii rozpoczynały się od hasła: Na Tel AWIW? Na Tel AWIW! Przytoczę dwa, charakterystyczne dla tamtego czasu, a opowiedziane przez ks. Wojciecha dowcipy: Bum! Bum! Bum! Tu żydowska radio Tel AWIW. Nadajemy komunikat z fronta. Arabskie oddziały posuwają się wciąż do przodu – nasze tuż za nimi! Bum! Bum! Bum! Tu żydowska radio Tel AWIW! Nadajemy komunikat z fronta. Nasze oddziały zajęły dwa podwórza. Przed trzecim przyjęły pozycje obronne, bo był napis: uwaga zły pies!
Po takim zagajeniu lekcji, od razu lepiej słuchało się nam objaśnień o skomplikowanych kwestiach teologicznych, eklezjalnych, transcendentalnych czy eschatologicznych. Ks. Wasak, jak się rzekło, miał pozytywistyczne podejście do życia. Stąd ciągłe prace budowlane, remontowe, porządkowe. To jemu zawdzięcza parafia przebudowanie tzw. julianówki, czy jak kto woli organistówki, przy ulicy Kościelnej (sam pracował jako robotnik). To on uporządkował cmentarz grzebalny i wyremontował cmentarną kaplicę, to on gruntownie odnowił kościół. To on z ks. Eugeniuszem zorganizował dla młodzieży dziesiątki wycieczek, biwaków, rajdów, spotkań przy ognisku, a dla ministrantów stałą opiekę formacyjną. Cechowała go też niezwyczajna odwaga cywilna. Zdarzyło się, że na plebanie w Ciechanowcu był napad rabunkowy. Ks. Wojciech z narażeniem zdrowia i życia – mimo okazałej tuszy ? pędził rabusiów do upadłego. Niestety, byli młodsi i szybsi, zdołali zbiec. W ogóle ks. Wasak był z tych o których mówią: i do kruchty i do ludzi.
Namawiał usilnie mnie i Ryśka Sienkiewicza do pójścia w jego ślady czyli do seminarium duchownego (sam zresztą nosił się z zamiarem wstąpienia do zakonu). Odpowiadaliśmy niezmiennie, że owszem jesteśmy zainteresowani, ale pod warunkiem, że księża będą mogli się żenić. Niestety, tego nam czcigodny kapłan nie mógł zapewnić. Obiecywał modlić się o nasze powołania. No, cóż widać Pan Bóg wybrał dla nas inną drogę życiową. Dziś ja modlę się za księdza. Wydarzyła się bowiem straszna tragedia. Ks. Wasak jadąc samochodem potrącił śmiertelnie przechodnia. Oby Dobry Bóg wybaczył mu tę chwilę tragicznej nieuwagi.
Prof. Zenon Wrzesiński – nauczyciel historii i języka niemieckiego. Absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu ? uczelni, którą i ja miałem przyjemność ukończyć. Prof. Wrzesiński przybył do nas w stanie kawalerskim, a więc od razu oczy panien zwróciły uwagę ku niemu, zwłaszcza, że był mężczyzną przystojnym, mądrym, ujmującym dobrymi manierami, miłym uśmiechem i subtelnym dowcipem. Zapamiętałem jeden z dowcipów, który potem sam często powtarzałem: dlaczego Lenin nie miał dzieci- Bo nie znosił ucisku człowieka przez człowieka. Profesor podczas lekcji używał nałogowo przerywnika w postaci słowa „prawda” oraz miał tę skazę wymowy, że zamiast „pięć” mówił – „pynć”. Czasami liczyliśmy ile tych „prawd’ padnie. Bywało, że setka i więcej. Mimo tylu ?prawd? z radością oczekiwałem lekcji historii. Czułem się jak ryba w wodzie. Tutaj była pełna symbioza. Lubiłem przedmiot i nauczyciela. Podziwiałem pana Wrzesińskiego, jak z zacięciem i fantazją szosowca wjeżdżał na teren szkoły swoją SHL-elką. Gwałtowne hamowanie. Uginały się teleskopy. Tuman kurzu zostawał w tyle, a pan profesor schodził z motocykla, niczym dawny rycerz z konia. Wyglądało to tak majestatycznie i pompatycznie, że sam siebie wyobrażałem w tej roli. Gdy tymczasem ja, cóż, miałem tylko pożyczony rower i jesienny w sercu smutek.
Po ukończeniu liceum wyjechałem na studia do Torunia. Profesor zaś opuścił Ciechanowiec i zamieszkał w Białymstoku. I oto los zdarzył, że nasze drogi zeszły się ponownie. Tym razem u mnie w szkole. Szukałem nauczyciela języka niemieckiego, a pan Wrzesiński akurat dysponował wolnym czasem. Pracował kilka lat. Były okazje do spotkań, wspomnień i wzniesienia toastu. Sumienny nauczyciel i dobry człowiek. Pozdrawiam piękne.
Prof. Janusz Szulc – nauczyciel języka polskiego. Człowiek ujmującej powierzchowności. Uśmiechnięty, zrelaksowany, pełen życzliwości dla uczniów i w dobrej z nimi komitywie. Słowem pater familias dla szkolnej braci. Tak go odbierałem, bo mnie nie uczył. Stąd tylko wspomnę o trzech drobnych epizodach. Profesor Szulc podczas sprawdzania tarcz (a były, były takie wymogi, że każdy uczeń musiał mieć tarczę szkolną na rękawie i to przyszytą nićmi!), przyłapanych ?beztarczowców? natychmiast odsyłał po ich zakup do sklepiku szkolnego i zobowiązywał zameldować się u niego z -emblematem-. Najczęściej tarcza po prezentacji profesorowi natychmiast wędrowała z powrotem do sklepiku.
Inne zdarzenie. Zimową porą, kopaliśmy piłkę na boisku szkolnym (szkoła nie miała sali gimnastycznej, toteż uprawialiśmy sport na powietrzu – czy to latem, czy zimą). Akurat strzeliłem piłkę w stronę bramki, a pan profesor wziął ją ?na główkę?. A że piłka była zabłocona, to i twarz profesora spłynęła błotem. Nawet się nie skrzywił i mecz dokończył, jakby nic się nie stało. Najpierw się śmiałem, a potem nie mogłem wyjść z podziwu.
Trzeci zaś epizod dotyczy wyrażenia „dziad”, które pan Szulc namiętnie na prawo i lewo posyłał. Kiedyś jeden z uczniów przechwalał się w obecności profesora, jaka to jego klasa jest ho, ho, ho! Natychmiast otrzymał w ust pana Szulca krótką ripostę: „wasza klasa to kupa dziadów i nędzarzy”! Ot co. Taki był pan profesor Janusz Szulc. I za to pewnie lubiła go młodzież.
Na koniec mego Alfabetu Wspomnień zostawiłem wspomnienie szczególne – o dyrektorze Stanisławie Rutkowskim. Kiedy byłem małym chłopcem znałem go – jak w piosence – tylko z widzenia, bo mieszkaliśmy przez ulicę Kościelną. W szkole podstawowej zetknąłem się z jego żoną, nauczycielką- czasami miała zajęcia w naszej klasie. Piękna, strojna kobieta, ale chyba niezbyt dbająca o męża i dom. Dyrektor Rutkowski sprawiał wrażenie osoby samotnej. Pochodził z okolic Siemiatycz (Kleszczele?). Przybył do Ciechanowca i objął stanowisko dyrektora miejscowego Liceum Ogólnokształcącego, chyba w 1956r. Był z wykształcenia historykiem. Ukończył Uniwersytet Warszawski. Pracę magisterską pisał pod kierunkiem prof. Stefana Kieniewicza – wybitnego polskiego historyka. Dyrektor Rutkowski w latach ciechanowieckich był już człowiekiem mocno łysiejącym. Ubierał się na „służbowo” – biała koszula, wąski ciemny krawat, szary lub czarny garnitur. Chociaż przez pewien czas nosił …ciemno-różową marynarkę z laminatu! W XI klasie uczył nas propedeutyki filozofii. Był to przedmiot nie dla dziewcząt, toteż sednie się nudziły. Chłopcy zaś próbowali podtrzymywać filozoficzny dyskurs z dyrektorem. W politykę się raczej nie wdawał i nigdy nas nachalnie nie indoktrynował. Oczywiście musiał utrzymywać socjalistyczny charakter szkoły, bo tak nakazywała ówczesna władza ludowa, ale czynił to w sposób godny, z kulturą, bez łamania sumień i ideologicznych ekscesów.
W tamtych czasach, nasilającej się walki z Kościołem, ogólnej ofensywy propagandowej partii, zachować twarz i godność na stanowisku kierowniczym było niezwykle trudno. Dyrektor Rutkowski to potrafił. Uchronił szkołę, nauczycieli i uczniów przed wieloma kłopotami, czystkami personalnymi, a nieraz i odpowiedzialnością karną. Był człowiekiem szczerego serca, tolerancyjnym, wyrozumiałym. Z poczuciem misji czynienia dobra. Na nikogo nie podnosił głosu, nikogo nie karcił, nikogo nie poniżał. Starał się tłumaczyć, argumentować, przekonywać. Przed maturą zapytał mnie dokąd się wybieram po ukończeniu szkoły. Odpowiedziałem, że na S.N. do Ełku. Wówczas przekazał mi taką radę: „trzeba sięgać wyżej, trzeba mieć ambicję, a na S.N. to ty zawsze zdążysz…”. Posłuchałem dyrektora i dobrze zrobiłem.
Dyrektor Rutkowski żył niezwykle skromnie. On miał w sobie coś ze św. Franciszka. Chciał i umiał bezinteresownie pomagać innym. I pomagał. Opowiadała mi pewna pani, jak z wyrazami wdzięczności zjawiła się w gabinecie dyrektora i aby wesprzeć argumentację położyła na biurku jakiś dar materialny. Dyrektor przepędził ją z tym darem na cztery wiatry mówiąc, że taki akt „podziękowania”, uwłacza jego godności. On był chodzącą uczciwością. Wzorem osobowym dla nauczycieli i uczniów.
Kiedyś przyłapano nas, jak buszowaliśmy w sadzie, który sąsiadował z posesją szkoły. Nawiasem mówiąc sad był własnością mego wuja, więc poprowadziłem tam kolegów, jak do siebie. Dyrektor Rutkowski wezwał nas do gabinetu i pogroziwszy palcem powiedział:
a gdzie siódme przykazanie- Pan Dyrektor pisał historię Ciechanowca. Ale nie dokończył dzieła. Po ciężkiej chorobie odszedł z tego świata w wieku, w którym inni dopiero zaczynają gromadzić swoje życiowe doświadczenie. Mam nadzieję, że dyrektor Rutkowski znalazł należne miejsce w królestwie wiekuistym. Bo w naszych sercach znalazł już dawno.
Na tym zakończę swój Alfabet Wspomnień, bo innych nauczycieli nie pamiętam. Za grzechy zaś popełnione wobec tych, których spamiętałem, szczerze żałuję i proszę ich o wybaczenie. Pokutę sam sobie wyznaczyłem pisząc o nich wspomnienia. Jako zadośćuczynienie proponuję byśmy wznieśli wspólny toast: za chwalebne wczoraj, za wzruszające dziś i pełne nadziei jutro! Aby nam Dobry Bóg pozwolił wrócić jeszcze nieraz do gniazda szkolnego, podczas kolejnych Zjazdów Profesorów i Absolwentów!
Jako suplement Alfabetu Wspomnień pomieszczam własny wiersz, który popełniłem w czasach szkolnych (gdzie się podziała reszta mojej twórczości?), a który zachowałem do dziś w pamięci, bo recytowałem go podczas naszej studniówki. Choć niezbyt udolny, to chyba nieźle oddaje atmosferę tamtego czasu.
Nikt się nauką zbyt nie przejmuje
Rysiek1 rżnie w karty, Bilo2 na ?fajce?
Andrzej3 z Ireną4 ciągle flirtuje
Romek5 przegląda, co jest zadane
Pewnie znów fragment jakiejś powieści
Patrzy – Słowacki – wiersze wybrane
Przeczytał wiersze – nie pojął treści
Jadwigę6 w dołku coś mocno uwiera
Gdy z matmy i fizy ćwiczeń nie rozumie
Więc Bolka7 wieczorem na randkę zabiera
I uczą się sami, bo źle uczyć się w tłumie
Franek8 z „Caesarem”9 udaje chojraka
Lecz myśl po głowie błądzi jak chora
Jakby wyskoczyć znów na „sporciaka”
Wieczorem w telewizji obejrzeć „Belfegora”
Waldka10 od wzorów już senność ogarnia
A jeszcze go czeka wypracowanie?
Pomyślał sobie, ot, nie piekarnia
Jutro od Irki11 się grybznie zadanie
Zbyszek12 nie chce nadstawiać tyłka,
Gdy po zebraniu ojciec mu gada
Że dwój za dużo, mówi, pomyłka
Na pewno przeczytano stopnie sąsiada.
Przemowy Janowej nie dały zbyt wiele
Klasa jak żyła, tak żyje w „grzechu”
I znowu prywatki z sobót na niedziele
I znowu wygłupy i beczki śmiechu
Lecz dosyć krytyki! Szanujcie scholarzy!
Dość mamy cierni, którymi nas kłuto!
Młodość w nas szumi! Jak niegdyś w was – starzy!
Homo sum, humani nihil a me alienum esse puto!13
Przypisy:
1.Rysiek – Ryszard Sienkiewicz – zamieszkuje obecnie w Ciechanowcu, menadżer-spółdzielca, mąż, ojciec trzech córek i dziadek.
2.Bilo na „fajce? (Bil) ” – Andrzej Jaszczołt – w okresie szkolnym namiętny wielbiciel papierosów. Siedziałem z nim w jednej ławce. Od dawna już na kwaterze u Pana Boga.
3.Andrzej – Andrzej Ślepowroński – hodowca bydła i koni rasowych w majątku Ostrówki koło Zabłudowa. Szlachcic i kawalerzysta. Ojciec dwóch dorosłych synów.
4.Irena -Irena Łapiak – szkolna miłość i żona Andrzeja Ślepowrońskiego, emerytowana nauczycielka.
5.Romek – Roman Piotrowski – lekarz weterynarii, specjalista od psów i kotów, zamieszkały w okolicach Częstochowy.
6.Jadwiga – Jadwiga Szcześniak (po mężu Niewiarowska) – sympatia szkolna Bolka Zalewskiego, zamieszkuje w USA; chwali się synem pilotem.
7.Bolek – Bolesław Zalewski – żona Irena, czworo dorosłych dzieci, zamieszkały pod Zabłudowem. Zasadniczo rolnik, ale bardzo aktywny na innych polach działalności społecznej i zawodowej.
8.Franek – Franciszek Niemyjski -mieszka i pracuje w USA.
9.”Caesar” – tytuł ćwiczeń do łaciny w X klasie LO.
10.Waldek – Waldemar Popławki – ożeniony i rozwiedziony, w USA od 1973 r., mieszka
i pracuje tamże. Pieśniarz biesiadny. Z gitarą przemierzył pół Ameryki. Dorobił się dwojga dzieci.
11.Irka – Irena Łempicka – dr pediatra, mieszka i pracuje w Łapach. Nie mylić z Ireną Łempicką, jej młodszą kuzynką, która tragicznie zginęła w Warszawie. Też nasza absolwentka.
12.Zbyszek – Zbigniew Rusiniak – zmarł w 2006 r. na zawał serca. Był przedsiębiorcą prywatnym w Wielbarku na Mazurach.
13.Homo sum, humani nihil a me alienum esse puto – Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce – łacińska sentencja przypisywana Terencjuszowi.
Adam Anastaziuk grudzień,2008r.
Szkoła nie miała bieżącej wody, czerpała ją ze studni i to takiej, gdzie wiadro było łańcuchem przyłączone do wałka, a ten obracało się korbą. Z dzisiejszej perspektywy, to dość prymitywne urządzenie. Pamiętam jednak smak wody z tej studni. Na żadną dziś bym się nie zamienił. Studnia służyła nie tylko do czerpania wody pitnej. Ciepłą porą uczniowie, zwłaszcza po lekcji w-f, brali toaletę w wybudowanym specjalnie do tego celu przystudziennym korycie. Wychowanie fizyczne i rekreacja ruchowa odbywały się bowiem na wolnym powietrzu. I to niezależnie od pory roku. Taka była konieczność, ze względu na brak sali gimnastycznej. Na placu szkolnym mieliśmy do dyspozycji: strzelnicę sportową, boisko do piłki siatkowej, żużlową bieżnię, skocznię do skoków wzwyż i w dal, krąg do dysku, oszczepu, pchnięcia kulą, dwa przyrządy gimnastyczne oraz boisko do koszykówki. To ostatnie zostało wybudowane wysiłkiem uczniów, pod nadzorem i wg pomysłu nauczyciela w-f-u p. Kasprowicza (Roman?). Mimo skromnej bazy sportowej odnosiliśmy jednak sukcesy w konkurencji z innymi szkołami. Głównie w lekkiej atletyce, piłce ręcznej (nie chwaląc się, byłem bramkarzem) i siatkowej. Najlepszym sportowcem szkoły w tamtym czasie był niewątpliwie Bogdan Szpurko – piękny, jak Adonis, budził w dziewczętach zachwyt i marzenia (obecnie chyba na emeryturze nauczycielskiej). Nieco mniejszą sławą sportową cieszyli się: Leszek Niewiarowski (Gałązka), Wiesiek Jabłoński (Śliwa), Sławek Zdziennicki, Edek Małachowicz, śp. Janusz Lutostański (tak, tak on kiedyś też uprawiał sport), Jurek Kobus i Rysiek Sienkiewicz. Z dziewcząt najbardziej utalentowaną sportsmenką była Jasia Koc.
Kiedy jesteśmy już przy tematyce sportowej to warto wspomnieć o swoistej rekreacji ruchowej, jaką były zabawy taneczne i bale studniówkowe. Najbardziej popularną formę potańcówek stanowiły prywatki. Wiele takich prywatek odbyło się w domu Waldka Popławskiego (Tebla). 3-4 pary, gramofon „bambino”, czarne winylowe płyty i „pocztówki”. Na „pocztówkach” można było nawet nagrać życzenia do wybranej przez siebie piosenki. Dominowała muzyka lat 50-tych i 60-tych. Prywatki z reguły kończyły się ok. godz. 10-tej wieczorem. W dobrym tonie było odprowadzić dziewczynę do domu i podziękować rodzicom za jej ” wypożyczenie”. Ach, gdzie się podziały tamte prywatki…?
Szkolne potańcówki odbywały się rzadko i miały dość sztywną i nudną atmosferę. Przede wszystkim z dwóch powodów. Wszyscy bawili się ze wszystkimi. I w tym tkwił problem, bo nie zawsze chłopak trafił na odpowiednią dziewczynę, a dziewczyna na odpowiedniego chłopaka, zaś pary, które sympatyzowały ze sobą i w tańcu to okazywały narażone były na plotki i czasem złośliwe komentarze. Drugi powód brał się z obecności nauczycieli. Wiadomo, pod nadzorem zabawa traci swój autentyzm.
Bal studniówkowy. Już samo określenie budziło w sercach uczniowskich dreszczyk emocji. Na studniówkę składało się pięć zasadniczych elementów: sceneria, orkiestra, towarzystwo, program i gastronomia. Sala balowa w szkole, to połączenie dwóch sal lekcyjnych. Należało ją tak zaadoptować, aby przypominała zupełnie coś innego. I to się udawało nadzwyczaj. Pomysłowość uczniów nie miała granic. Każdego roku sala była dekorowana inaczej. Raz był to las tropikalny, innym razem kosmos, akwarium, grota podziemna itd. Moja studniówka odbywała się wprawdzie w Miejskim Domu Kultury, ale dekoracja była utrzymana w podobnej konwencji. My bawiliśmy się akurat w czymś co miało przypominać pieczarę jaskiniową. Na ścianach dowcipne rysunki, karykatury nauczycieli, wierszowane kalambury i ogólny luz. Orkiestra grała standardy – tanga, walczyki, fokstroty i modny już wówczas big-bit. Prowadziłem studniówkę wraz z Basią Kwiek (pięknie pozdrawiam). Za każdym razem gdy wchodziłem na scenę widziałem dezaprobatę w oczach prof. Kuleszy. W antraktach więc zwracał mi uwagę, że mój krok ma być krokiem defiladowym, a nie krokiem bikiniarza (znów to przysposobienie wojskowe). Wszyscy nauczyciele otrzymali wierszowane życzenia, ułożone przeze mnie. Do życzeń oczywiście dołączona była odpowiednia dedykacja muzyczna. Studniówkowe atrakcje (a było ich bez liku) szykowaliśmy sami. Natomiast do rodziców należała oprawa gastronomiczna. Ale jaka! Same smakołyki.! Towarzystwo. Na ogół sami swoi, czyli uczniowie i uczennice naszej klasy. Równoległa klasa żeńska szukać musiała partnerów z zewnątrz. Chłopcy ubrani tradycyjnie – ciemne garnitury, białe koszule i krawaty. Dziewczęta w białych bluzkach, granatowych lub czarnych spódniczkach z lekko trafionym włosem, dyskretnym makijażem i… tremą w oczach… „elegancko marzyły dziewczęta w zamyśleniu tańczące”, że posłużę się prozą Chateaubrianda. Była w tym jakaś nutka zadumy, jakiś refleks romantyzmu, dostojny nastrój i te szkolne imponderabilia… I ja się rozmarzyłem… Dość powiedzieć, że dzisiejsze studniówki mają już niewiele wspólnego ze szkolną zabawą. Tempora mutantur. Tylko czy na lepsze?
Wróćmy do szkolnej codzienności. W uczniowskich strojach, podobnie jak podczas studniówki, obowiązywały też pewne standardy. Wyznaczały je u dziewcząt granatowy lub czarny fartuch z białym kołnierzykiem i tarczą na rękawie. Podobnie chłopcy. Nie mieli wprawdzie mundurków, ale tarczę – obowiązkowo. Strój uczniowski dopełniało nakrycie głowy: dziewczęta nosiły berety, chłopcy czapki z daszkiem (czerń lub granat). Po studniówce, wedle szkolnej tradycji, berety i czapki były cięte wierzchem, następnie dziewczęta wyszywały na nich różne symbole związane ze zdawanym na maturze przedmiotem. Ja np. miałem wyszyty zarys wyspy z palmą (ponieważ zdawałem geografię) i napisem finis coronat opus (koniec wieńczy dzieło).
Szkoła nasza, mimo skromnych możliwości, prowadziła dość bogatą działalność pozalekcyjną. Składały się na nie koła przedmiotowe, z których najbardziej prężne to: polonistyczne, fizyczne, matematyczne i chemiczne. Wśród kół zainteresowań niewątpliwie dominowało kółko fotograficzne. Ale nie mniej aktywnie działała sekcja strzelecka prowadzona przez nieocenionego prof. Kuleszę. W szkole funkcjonował chór, zespół mandolinistów, zespół big-bitowy „Kolibry” w składzie: Jurek Dowlaszewicz, Zbyszek Rusiniak, Tadek Olszewski (gitary), na perkusji Tadek Niemyjski (Beryl). Był to zespół mocnego uderzenia. Perkusista Beryl pewnego razu tak się przejął swoją rolą, że walił w bębny jak oszalały, aż p. Kruszeń, jako opiekun bigbitowców, nie wytrzymał nerwowo i wytargał perkusistę za uszy. Gwiazdą zespołu była szkolna piosenkarka Ela Puchacz. Miała głos, jak słowik. Szkoda, że nie poszła drogą kariery piosenkarskiej, może mielibyśmy drugą Irenę Santor. Warto jeszcze dodać, że gitary były elektryczne, a rolę kolumn głośnikowych pełniły dwa radia lampowe typu „Aida”. I wreszcie sport. Był bezkonkurencyjny w zderzeniu z innymi zajęciami poza lekcyjnymi. Czasami można było odnieść wrażenie – wziąwszy pod uwagę zainteresowanie uczniów i nauczycieli sportem – że to nie SKS był przy liceum, a liceum przy SKS-ie.
Osobny rozdział w życiu szkoły stanowiła szeroko pojęta edukacja kulturalna. Do W-wy i Białegostoku jeździliśmy na spektakle teatralne i operowe. Do szkoły zaś przyjeżdżali przedstawiciele świata kultury: pisarze, poeci, aktorzy muzycy itp. To właśnie w Ciechanowcu, jako uczeń LO, mogłem zobaczyć i wysłuchać pisarza Aleksandra Omiljanowicza, aktora Stanisława Mikulskiego, pianistę Władysława Kędrę – o którym opowiadano potem anegdotycznie – że kiedy przyjechał i rozejrzał się po scenie, to zapytał: gdzie jest pianino? (opóźnił się transport instrumentu z MDK). Wówczas dyrektor Rutkowski miał podobno zażartować: ostatnio, jak była u nas skrzypaczka, to przywiozła własny instrument.
Latem szkoła organizowała obozy, biwaki, wycieczki piesze i rowerowe. Zimą były kuligi i zimowiska. Pozwólcie, że przytoczę dwa wspomnienia. Wiosną wyjechała klasa, rocznikiem od nas starsza, na biwak w okolice Tworkowic. Grupą dowodził prof. Burdziuk. Biwakowicze zabrali ze sobą nie tylko sprzęt turystyczny, ale także kilka butelek „la paticze”, czyli wina owocowo-warzywnego. Chłopcy z naszej klasy otrzymali poufną informację o miejscu ukrycia winnego skarbu. Wysłano więc grupę specjalną, która dla kawału, miała dokonać rekwizycji „jabcoków”. Operacja przeprowadzona wieczorową porą, udała się znakomicie. Cały skarb wpadł w nasze ręce. Starsi koledzy musieli tej nocy obejść się smakiem. Po dwóch, trzech dniach ustalili jednak, kto pozbawił ich procentowych przyjemności. Zagrozili, że jeśli nie oddamy im owych „jabcoków”, to poskarżą się dyrektorowi Rutkowskiemu. Szczęściem ktoś uprzytomnił im, że to tak, jakby złożyli donos na samych siebie. Wycofali się niepocieszeni i dali nam spokój. Drugie zdarzenie miało miejsce zimą. Prof. Szulc wraz z młodzieżą zorganizował kulig. Konie ciągnęły sanie ulicą Kościelną. W ich stronę sypały się śnieżne kule serwowane przeze mnie i moich kolegów.
A kule były twarde, oblodzone. Pech chciał, że rzuciłem jedną z nich w stronę uczniów, oni się uchylili, a w czoło dostał prof. Szulc taką bombę, aż mu czapka spadła z głowy. Zamarłem z przerażenia. Ale dzielny pan profesor podniósł się, włożył czapkę i krzyknął z uśmiechem: mocne trafienie! Kochany pan Szulc. Nawiasem mówiąc podobnie trafiłem dyrektora Rutkowskiego w kapelusz, kiedy niespodziewanie wychylił się w nim zza rogu szkoły. Celowałem w kolegę. No, cóż człowiek rzuca, a Pan Bóg kule nosi.
Każdego tygodnia, najczęściej w poniedziałek, odbywały się apele szkolne. My, na korytarzu, dyrektor Rutkowski na schodach. Głosił do nas przemowę, której motywem był zwykle porządek, dyscyplina, wykroczenia przeciw regulaminowi szkolnemu oraz pochwały i nagany (częściej), czyli tzw. „ogólnoszkolne trucie namolne”. Apele te owszem były nudne, ale miały jednak pewną zaletę – odbywały się podczas lekcji. Wystąpienia dyrektora Rutkowskiego często uzupełniał złotousty Kazimierz Uszyński, który był wówczas nauczycielem plastyki. Cóż, obaj już nie żyją.
A inni nauczyciele? A co się stało z naszą klasą? Gdzie jest zespół „Kolibry”, który przygrywał na szkolnych imprezach? Gdzie jest chór mandolinistów p. Kryszenia? Gdzie są sportowcy SKS-u? Gdzie są szkolni artyści – recytatorzy wierszy i wykonawcy piosenek? Gdzie…? Czas powoli zaciera ślady. Bo czas to takie ogromne monstrum, które pożera pamięć i strąca w niebyt to, co jeszcze nie tak dawno było treścią naszego życia. Nie jestem kronikarzem, nie prowadzę dziennika, kołaczą mi się po głowie jedynie okruchy wspomnień, fragmenty zdarzeń, odpryski tamtej rzeczywistości. Pisząc te wspomnienia starałem się w miarę uczciwie odpowiedzieć na apel kolegi ks. Józefa Grzeszczuka i ocalić od zapomnienia przynajmniej jakieś okruchy naszej szkolnej historii. Czy mi się to udało? Osądźcie sami.
Szkoła nasza była w istocie małą i skromną placówką, skupiającą ledwie 240 uczniów i 13 nauczycieli, funkcjonujących w dość spartańskich warunkach. A jednak kiedy wracam pamięcią do tamtych lat, do budynku przy ulicy Kościelnej, kiedy widzę oczami wyobraźni szkolne schody, na nich dyrektora Rutkowskiego i nas stojących w ciemnym korytarzu – wtedy mogę tylko powtórzyć za Tuwimem: szkoło, szkoło, gdy cię wspominam, tęsknota w serce się wgryza, a oczy mam pełne łez?
Adam Anastaziuk
Białystok, grudzień 2008